so:text
|
Staniek ruszył przodem, zadowolony, że pochwalić się może odświętnie przybraną śiątynią. Ale Wojciech zdał się nie widzieć, co się dokoła niego dzieje. Gdy w asyście Radzima przystąpił do ozdobionego choiną ołtarza, kapelan patrzył na niego zrazu zdziwiony, a potem wstrząśnięty i niemal przerażony. Działo się coś, czego nie pojmował, nie dlatego, że nie rozumiał już łacińskich słów, które sam powtarzał tylekroć, wyuczywszy się ich jak guseł. Ongiś znał wprawdzie ich znaczenie, gdy objaśniano go w Jordanowej szkole, ale i wtedy pozbawione były dla niego zrozumiałej treści. Wiedział, że łacińska mowa, na równi z grecką i hebrajską, uświęcona została napisem na krzyżu Zbawiciela i dlatego słowami, które powtórzyć mógł nawet we śnie, wzywać należy Boga, tak jak ongiś rodzic zaklęciami wzywał bogów pogańskich. Słowa miał wbite w pamięć jak kołki, w których dawno już wyschły wszelkie soki. W ustach Wojciecha te same wyrazy zdały się ożywać jak laska Aarona, wypuszczać żywe pędy. Kapelan pochylił głowę i przymkną oczy, a potem lękał się je otworzyć, by nie ujrzeć Tego, którego wzywał tylekroć, nie myśląc, że można zostać wysłuchany. (pl) |