so:text
|
Był niskim, drobnym, jowialnym panem z cygarem w ustach. Na kłopotliwe pytania odpowiadał długim, donośnym śmiechem, który kończył się wybuchem hałaśliwej czkawki, po czym następował atak świszczącej, konwulsyjnej zadyszki. Trząsł się, wytrzeszczał załzawione oczy. Speszony i wystraszony rozmówca milkł i nie śmiał więcej nalegać. Tubman otrzepywał popiół z ubrania i już uspokojony chował się znowu za gęsty obłok cygarowego dymu. Należał do rzadkiej już dziś kategorii kacyków, którzy rządzą swoimi krajami jak dziedzic folwarkiem: wszystkich znają, o wszystkim decydują. Tubman przyjmował codziennie około sześćdziesięciu osób. Sam mianował ludzi na wszystkie stanowiska w kraju, decydował, komu dać koncesję, jakich wpuścić misjonarzy. Wszędzie wysyłał swoich ludzi, miał prywatną policję, aby mówiła mu, co się dzieje – a to w tej wiosce, a to w tamtym plemieniu. Największy jednak respekt budziło to, że prezydenta strzegły dobre duchy, które wyposażyły go w nadzwyczajne moce. Gdyby ktoś chciał mu podać zatruty napój, szklanka z tym napojem rozpadłaby się w powietrzu. Pocisk zamachowca nie mógłby go ugodzić – roztopiłby się po drodze. Prezydent miał zioła pozwalające mu wygrać każde wybory. I miał aparat, przez który mógł widzieć wszystko, co się gdziekolwiek dzieje – opozycja nie miała sensu: byłaby wykryta zawczasu. (pl) |