so:text
|
Dziennik Rorchacha 12 października 1985:
Ścierwo psa w alei dziś rano, odcisk opony na rozerwanym brzuchu. To miasto się mnie boi. Widziałem jego prawdziwą twarz. Ulice to przedłużenie rynsztoków, a rynsztoki są pełne krwi i kiedy studzienki pokryją się wreszcie strupami, całe robactwo się potopi. Nagromadzony brud seksu i morderstw spieni im się na wysokość pasa a wszystkie kurwy i politycy spojrzą w górę i zakrzykną: „Ocal nas!”, a ja spojrzę w dół i szepnę: „nie”. Mieli wybór, wszyscy. Mogli pójść w ślady dobrych ludzi, takich jak mój ojciec i prezydent Truman. Przyzwoitych ludzi, którzy wierzyli w uczciwą pracę za uczciwą płacę. Tymczasem poszli tropem odchodów, pozostawionych przez rozpustników i komunistów, nie rozumiejąc, że szlak prowadzi nad przepaścią. Aż było za późno. Nie mówcie, że nie mieli wyboru. Teraz cały świat stoi na krawędzi, patrząc na krwawe piekło na dole, wszyscy ci liberałowie, intelektualiści i mądrale... i nagle nikt nie wie, co powiedzieć. (pl) |