so:text
|
Chciałbym wierzyć, że w wyniku mojego długoletniego utwierdzania się w przekonaniu co do kultury kościelnej i zakłopotania z jej powodu, moja relacja z Bogiem nigdy naprawdę nie ucierpiała. Jestem pewien, że Bóg, często wbrew własnemu lepszemu osądowi, jest cierpliwym, wytrwałym i wiernym przyjacielem. Mój stosunek do Kościoła natomiast zaczął przypominać dysfunkcyjne zawody w przeciąganiu liny, w których rywalizujesz z innymi wiernymi. Istnieje wola miłości, ale nie wynika ona z żadnych wrodzonych skłonności. Ale czy nie jest to jeden z wielkich dylematów naszej wiary? Masz entuzjastycznie godzić się na przyjęcie systemu przekonań, który wymaga uczestnictwa w społeczności, w kościele, we wspólnocie wierzących – ludzi często zepsutych, złych... żałośnie skołowanych, rozplotkowanych, snobujących się, protekcjonalnych, zdziczałych, zdziwaczałych, pozbawionych kulturowej ogłady ludzi; i ty masz być jednym z nich. Ale podczas nabożeństwa stajesz obok drugiego człowieka niezależnie od tego, czy go kochasz czy nie. W postawie, do której jesteśmy wzywani w imię ciała Chrystusa nieprawdopodobnie trudno jest trwać, nie tylko ze względu na odmienność ludzi, którzy żyją w tym ciele, lecz także ze względu na sposób, w jaki Kościół przyswoił pewne kulturowe komponenty, które uważam za niesympatyczne, niewygodne, drętwe i/lub zupełnie niechrześcijańskie. (pl) |