so:text
|
Zjechało parę tysięcy Azerbejdżanów z Tebrizu. Nocowali wokół domu Szariat-Madariego, wznosili modły i rozdzierające okrzyki, a rankiem zaczęli buszować po mieście, tłukąc sklepowe witryny, przewracając samochody, napadając przechodniów. Wreszcie groźną watahą ruszyli ku domowi Chomeiniego, rzucając słowa buntownicze i świętokradcze. Imam, któremu jeden mięsień nie drgnął na twarzy, ogłosił miastu przez megafony: „Nie wychodźcie na ulice. Zamknijcie się w domach. Gdybym nawet ja został napadnięty, nie wolno dopuścić aby przelała się choćby kropla krwi muzułmańskiej”. Potem Chomeini zasiadł na dywanie i czekał bez ruchu. Nie doszli. Sparaliżowała ich pusta ulica i lęk przed samotnym starcem. Gdyby napotkali opór, poszłyby w ruch noże i żelazne pały. Lecz nikt nie stanął na drodze. Cofnęli się w panice, odjechali do Tebrizu. Chomeini jeszcze raz zwyciężył. (pl) |